piątek, 11 marca 2016

Koncert...

Gdybym usiadła i zrelacjonowała wydarzenia z zeszłego piątku w minioną sobotę to całkiem inaczej by to brzmiało... Tak na świeżo... Z takimi emocjami jakie mnie przepełniały... Z tą moją rozdziawioną gębą... 

Niestety ostatnie dwa tygodnie były jakieś szalone... Prze szalone... Jakieś durne, w biegu, ciągle w aucie... 

Kraków przywitał mnie szarością, nie zachwycił jak zwykle... Chociaż widząc Wawel i wierzę Kościoła Mariackiego mordka się uśmiechnęła... Nie mogłam się doczekać przyjazdu, wieczora. Kiedy wysiadłam dostałam SMSa... Ten przewrotny los... Ahh... Nic więcej nie będę planować....

Brat czekał na mnie na AGH, gdzie odbywały się targi pracy i on był tam z ekipą z pracy. Przytłoczył mnie tłum ludzi jaki tam zastałam... Nigdy nie byłam w takim miejscu. Niestety zabrakło nam popołudnia, bo brat chciał mnie oprowadzić po uczelni. Chwała za naszego znajomego, który wyrwał mnie z tego tłoku choć na kwadrans. P. zaproponował mi udział w zajęciach, które miał prowadzić. Odmówiłam, chociaż to mogłoby być interesujące doświadczenie. P. jest w trakcie robienia doktoratu. Mega inteligentny i zabawny gość. Poza tym jesteśmy z jednej wioski, jest rok młodszy ode mnie i mój brat może zawsze na niego liczyć. Znamy się od zawsze :) Wszystko się przedłużyło i brat skończył pracę później niż się spodziewał. Z czego ja przesiedziałam  godzinę na ławce czytając książkę, którą wzięłam w podróż. Dlatego trzeba było iść z P. na zajęcia. Wróciliśmy na mieszkanie ze współlokatorem A. Poznałam go już wcześniej kiedy był w naszej miejscowości. Swoją drogą on studiował razem z P. i teraz razem robią doktorat. I ten gość jeździ po Krakowie bez kierunkowskazów, bo nie działają... Bez komentarza. Gdybym nie była zmęczona to pewnie wiedząc o czymś takim nie wsiadłabym do tego auta... Przejechanie Krakowa zajęła nam jakieś 45 minut. Miałam dość... Kiedy już znaleźliśmy się na mieszkaniu to herbata zrobiona przez chłopaków była najlepsza na świecie :))) I obowiązkowe kanapki z pasztetem. Trochę odetchnęłam. I zadzwonili znajomi brata, że są niedaleko na bilardzie. Poszliśmy :) Przy okazji do sklepu. Zadzwonił P. i pojechał z nami. Chwała mu za to. To byli znajomi z uczelni mojego A. W ogóle do nich nie pasowałam. Młodzi, uśmiechnięci, rozgadani, dobrze zarabiający i wszyscy palący :) jednak było bardzo miło :) Pierwszy raz w życiu grałam w bilarda.  P. dawał w pióra. Jednak to nie mój świat... 

W piątek A. musiał pojechać do pracy. Mój brat to dziwak. Nie odsłania nawet okna w pokoju, bo twierdzi, że jak wraca to już jest ciemno. Ja odsłoniłam.... Poszłam do sklepu, bo obiecałam mu obiad. I kupiłam ocet :))) Tak i wyczyściłam zacieki z kamienia na umywalce w łazience. Butla octu została na mieszkaniu, a brat dostał instrukcje jak to zrobić. Próbował kiedyś mleczkiem he he. I pod jego nieobecność umyłam okno w kuchni i w jego pokoju. Przyznałam się dopiero jak wracał z powrotem do Krakowa. Inaczej pewnie wracałby w Bieszczady biegnąc za samochodem ;) Wiedziałam, że nie zauważy. Zrobiłam obiad, wykąpałam się i cztery godziny do powrotu brata zleciały na czytaniu książki. A później wszystko potoczyło się ekspresowo...

Na Arenę dotarliśmy na 1,5 h przed koncertem. I już sama Arena zrobiła na mnie przeogromne wrażenie... I uświadomiła jacy jesteśmy malutcy... Z minuty na minutę ludzi przybywało. Zastanawialiśmy się głośno czy będzie 100% na widowni. I raczej wszystkie miejsca były zajęta. Koncert zaczął się z lekkim opóźnieniem, ale za to z wielką petardą. Kto tutaj dotrwał to może śmiało przeczytać, że było ZAJEBIŚCIE!!! Najbardziej mnie urzekło to, że Ci prawie siedemdziesięcioletni panowie mają w sobie więcej pary niż nie jeden dwudziestolatek :)) Mój brat dosłyszał się paru niedociągnięć. Dla mnie było idealne... Wokalista, perkusista, gitarzyści... No siedziałam tak z rodziawioną gębą i chłonęłam każdym porem na skórze... Nie mogłam się ruszyć... Ta energia, tłum ludzi śpiewający pod sceną, staniki na scenie :) szalejący Kottak :)) było cudownie... 










Bardzo dużo nerwów kosztowało mnie napisanie tych słów... Właśnie nerwów... To raczej mój ostatni wpis... Nie chodzi o czas. Mam go dużo. Między jednym wyjazdem do miasta, między jedną rozmową o pracę a drugą (swoją drogą chyba nigdy niczego nie znajdę), między odprowadzeniem Krzysia do szkoły, a powrotem. Układam myśli w sensowne zdania kiedy robię te wszystkie rzeczy. Jednak unikam komputera jak ognia. To było dla mnie bardzo rzeczywiste, zawsze... To pomagało kiedy był ten okropny czas, ale ktoś to po prosty skasował z Interii. To przynosiło ulgę. Ale też radość. To tutaj w necie rodziły się wszystkie dzieci w rodzinie :) To tutaj poznałam masę fantastycznych osób...  Tutaj wszystko przeżywałam po stokroć. Ale zauważyłam, że nie czytam tego co napisałam.  Coś się zmieniło.... Nieodwracalnie... Odwiedzam wiele blogów. Ciepłych, rodzinnych, miłych. Dobrze mi tam i pewnie nie zrezygnuję z odwiedzania i czytania.  Ale pisanie już mnie nie cieszy... 

Magadalena88
Mama Krzysia